Poszkodowani przez powódź są nie tylko ofiarami kataklizmu, ale również ludźmi, którzy uczą mnie, co to jest nadzieja, siła ducha, wrażliwość na nieszczęście innych, wdzięczność, a także – dlaczego nie? – miłość.
Pierwszym zalanym przez powódź w 2024 roku domem, do którego wszedłem, był stary, stojący tuż przy mostku w obniżeniu nad rzeką Opawicą, dom w Krasnym Polu (parafia Opawica, gmina Głubczyce, granica polsko-czeska). Schodząc w dół, w przybudówce usłyszałem stukanie. Drzwi domu były lekko uchylone, popchnąłem je i zawołałem „dzień dobry!”. Minęło więcej niż kilkanaście sekund, zanim pojawił się gospodarz. Ryszard Węgrzyn, samotnie gospodarujący w odziedziczonym po rodzicach gospodarstwie, zaprosił mnie do siebie, do kuchni z piecem węglowym. – Przywieźli mi wczoraj dmuchany materac i na nim śpię, palę w piecu, więc nie jest zimno i ogrzewam mury. Tak koczuję – mówił. Na podłodze była śmierdząca maź, bo obok domu jest gnojownik, z którego rzeka wypłukała kilkanaście ton obornika. Pokazał mi też rozpoczęty bochenek chleba i kawałek szynki. – Nie wziąłem więcej, choć dawali. Po co brać na zapas, zepsuło by się, bo lodówka nie działa – dodał. Poszliśmy do przybudówki, która okazała się stajnią. To uratowany z powodzi przez pana Ryszarda koń stukał tutaj na moje powitanie. On i pies Misiek byli radością gospodarza.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.