O rozpoczynającym się Roku Nadziei, ks. Józefie Tischnerze, górach, drodze i grobach oraz o dwóch psach felieton świąteczny.
Lata temu wybrałem się po raz pierwszy w samotną wędrówkę po górach. Poszedłem wtedy w Gorce i nie pamiętam, dlaczego właśnie tam. Może z powodu Krościenka, centrum oazy, która odgrywała wtedy w moim życiu ważną rolę? Nieważne. Miałem na nogach okazyjnie kupione używane adidasy koloru karminowego z białymi podeszwami, byłem szczęśliwy, młody, podekscytowany, pogoda dopisywała, kipiało we mnie życie i wielkie na nie plany. Nadzieja mnie rozsadzała. Przy zejściu z Turbacza – zapadał już wieczór – znalazłem pusty szałas: otwartą bacówkę z paleniskiem i drewnianym podestem, gdzie rozłożyłem śpiwór. Rozpaliłem ogień, podgrzałem mielonkę tyrolską z puszki, zjadłem ją z pajdą chleba i położyłem się spać. Ogień jeszcze lekko się żarzył. W nocy usłyszałem kroki. Ktoś przekroczył próg bacówki… Zapytał: „A ktuz to? Cus tu robicie?”. „Ja tu śpię” – odpowiedziałem przestraszony. „A to dobranoc” – usłyszałem i pytający odszedł, a lęk razem z nim. Zasnąłem. Rano zszedłem do wsi, która – jak się okazało – była już bardzo blisko, jakiś kwadrans marszu. Jej nazwa niewiele wtedy mi mówiła. To była Łopuszna.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.