Łez nie brakowało w czasie tego pontyfikatu.
Te słowa kard. Giovanniego Battisty Re z homilii na pogrzebie papieża Franciszka dotknęły mnie najmocniej: "Teraz, kochany papieżu Franciszku...". Trochę śmiesznie to brzmi, bo homilia była znakomita, syntetyczna, doskonale akcentująca priorytety papieża - z wyjątkiem przemilczanej przez 91-letniego kardynała synodalności Kościoła. To moje "dotknięcie" jest trochę jak ze znanej opowieści o pijaku, który postanowił się nawrócić po słowach kazania niezbyt lotnego kaznodziei: "Skończyłem część pierwszą, zaczynam część drugą".
Teraz... powinienem pomyć talerze i garnek, które stoją w zlewie. Tak radził w homilii do młodych z opolskiego jezuickiego Duszpasterstwa Akademickiego "Xaver" o. Jarosław Studziński - żeby, jeśli się chce papieża Franciszka naśladować, nie wysługiwać się innymi, robić rzeczy zwyczajne, prać swoje skarpetki, być normalnym w życiu. Pomyję te gary, uwierzcie. Ale najpierw skończę tekst, OK?
Jest tyle głębokich i doskonałych analiz pontyfikatu Franciszka, że nie będę dokładał tu swoich trzech groszy. Pisząc ten tekst po dzisiejszym pogrzebie, czuję się trochę jak na stypie. Pozwólcie, że jak tu siedzimy, przy tym wielkim stole, powiem, jak wspominam tego papieża. Króciutko, to, co najważniejsze, bo wujek z drugiego końca stołu już się zaczyna niecierpliwić.
Po inauguracji pontyfikatu Franciszka któryś z kardynałów w rozmowie z kard. Christophem Schönbornem z Wiednia zauważył ze zdziwieniem: "Ten nasz nowy papież przemawia jak Jezus". Austriacki kardynał odpowiedział: "Podobno tak ma zapisane w umowie o pracę".
I tak przez wszystkie 12 lat z hakiem odbierałem Franciszka. Jako wracającego i odwołującego się do źródeł, do Ewangelii. Umiejącego w sposób genialnie prosty i zrozumiały opowiadać nam i światu przesłanie Dobrej Nowiny. Był w tym niezrównany. I często niezrozumiany.
Osobiście jestem mu wdzięczny za kilka konkretów. Wspomnę jeden. Jego ubóstwo, ukochani ubodzy i marginalizowani. To nie była tylko pobożna gadka, ale życie. Ile razy mówił, że do trumny nie weźmiemy swoich bogactw, domów, samochodów etc., że liczy się coś innego? Powiem szczerze: bardzo mnie tym pocieszał i utwierdzał. Nie dorobiłem się w życiu majątku, dlatego widok schodzonych, zniszczonych butów, które Franciszek wziął ze sobą do trumny, jest dla mnie prawdziwą... ulgą. Tak wielki człowiek, kochany przez tak wielu...
Właśnie - miłość. On dawał się kochać. Ale tak naprawdę, po ludzku. Nie - kochać z uwielbieniem, podziwem, z wyniesieniem niemal pod niebiosa. Ale jako Franciszek, człowiek, chrześcijanin. I - to trzeba też dodać - dawał się też wręcz nienawidzić. Bo przecież wielu ludzi w Kościele tak go traktowało. On to wiedział, musiał odczuwać, ale trwał przy swoim, pewny swoich racji. Takiej otwartej krytyki i podważania autorytetu - jak to mało powiedziane! - żaden z trzech poprzednich papieży nie doświadczał.
Dlatego ja, katolik rzymski - będę teraz dla siebie delikatny - mocno już dojrzały wiekiem, wzruszałem się szczerze jego słowami, gestami, zachowaniami od pierwszych dni pontyfikatu. Aż po jego śmierć w dzień wielkanocny i po dziś. Tak, łez nie brakowało w tym czasie. Tak, "teraz, kochany papieżu Franciszku...". Kochany.