Nie było fanfar ani uroczystej, w ordynku sformowanej procesji. Nie było galowych strojów. Ale była rodzina Kościoła.
Wśród wydarzeń i spraw wielkich można czasem nie dostrzec tych pozornie małych, a przecież ważnych. Byłem uczestnikiem takiego wydarzenia w minioną niedzielę. Jako proboszcz – z parafianami starszymi i nastoletnimi. Jako reporter – z aparatem fotograficznym. Jako chrześcijanin – z wiarą we wzruszonym sercu. Do Polski z Czech dotarły Znaki Światowych Dni Młodzieży – krzyż oraz ikona Matki Bożej. Właśnie tu, na naszej górze, która od stuleci zwie się Biskupią Kopą. A góra cierpliwie czekała osiem prawie wieków, by spełnić tego dnia swoje posłannictwo góry niby rozgraniczającej, a przecież dzięki krzyżowi jednoczącej wielu. Bo ta góra od dawien dawna stoi na straży granic i krzyża.
W skali mierzonej wielkością tłumu była to uroczystość kameralna. Z polskiej i czeskiej strony razem jakieś dwie – trzy setki ludzi. Nie było fanfar ani uroczystej, w ordynku sformowanej procesji. Nie było galowych strojów. Ale była rodzina Kościoła. A jak to w rodzinie – starsi, dzieci, a najwięcej młodych. W końcu św. Jan Paweł II w r. 1984 tak powiedział: „Umiłowani młodzi, powierzam wam Krzyż Chrystusa i nieście go w świat...”. Młodzi nieśli go tak, że nieomal płynął na ich ramionach ponad górskim zboczem. Ale i młodzi duchem, choć z metryką o średniej wieku 70, po krzyż sięgali i dostojnie, jak im przystoi, nieśli znak wiary i Jezusowego zwycięstwa.
Jeszcze nie tak dawno, gdy miejscowi (z obu stron szczelnej wtedy granicy) chcieli postawić pod szczytem tej góry krzyż, nie mógł on stanąć po polskiej stronie, starania trwały długo, rozbiły się o ekologię i ochronę przeciwpożarową (szczególnej wiary trzeba, by w „takie coś” uwierzyć). Bez przeszkód stanął po czeskiej stronie góry. I z tamtej właśnie strony przywędrował na ramionach wierzących krzyż Dni Młodzieży. Jaki ten świat mały – Rzym, Rio de Janeiro i Biskupia Kopa na brzeżku Polski. Kraków będzie później. Gonitwa z aparatem wokół pochodu nie pozwalała na głębszą refleksję. Ta przyszła wtedy, gdy z krzyżem wędrownym stanęliśmy przy wspomnianym krzyżu strzegącym góry, a jeden i drugi u stóp wieży telewizyjnego nadajnika. Na żadnym z kanałów nie było sygnału, który by relacjonował to, co się działo. W eter leciało kilka mydlanych seriali, kilka transmisji sportowych, stary amerykański film ze strzelaniną, pewnie jakiś pornos, no i dyskusja polityków (w której standardowo wszyscy gadają, a nikt nie słucha). Na myśl mi przyszły słowa z listu do Koryntian: „Żydzi żądają znaków, a Grecy szukają mądrości, my głosimy Chrystusa ukrzyżowanego, który jest zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan, dla tych zaś, którzy są powołani... Chrystusem, mocą Bożą i mądrością Bożą”.
Cisza, skupienie, ponad nami huczący wiatr (ucichł potem dyskretnie). I radość.. Gdy na szczyt zaczęły docierać zastępy młodzieży z polskiej strony, radość wręcz zmaterializowała się. Nie, to nie była hałaśliwa radość dyskoteki czy innej imprezy. Nawet nie oazy. Tę radość można było chłonąć całym sobą. Twarze i reakcje młodych nie kłamią. Twarze dorosłych też wiele mówiły. Dlatego stary fotoreporter, choć zmęczony, odmłodniał. To było wydarzenie pozornie małe, a przecież jakże ważne.