Rozmowa z abp. Alfonsem Nossolem po śmierci Jana Pawła II.
Gość Opolski: Kontakty metropolity krakowskiego Karola Wojtyły z naszą diecezją były zażyłe. Jakie były tego powody?
Abp Alfons Nossol: Abp Karol Wojtyła był mocno zaprzyjaźniony z naszym pierwszym biskupem ordynariuszem Franciszkiem Jopem, bo za jego czasów pomagał mu w Krakowie w okresie nacisku ideologicznego. Należał wówczas do najbliższych współpracowników bpa Jopa, który po wypędzeniu biskupów krakowskich został ustanowiony wikariuszem kapitulnym archidiecezji krakowskiej. Bp Jop zasłynął z tego, że przydano mu trzech państwowo wiernych wikariuszy generalnych, a on właściwie nie dopuścił ich do głosu, wszystko załatwiał sam. Nawet korespondencję, listy wszystkie otwierał, czytał, tak że nie mieli oni żadnego wpływu na prowadzenie diecezji. Oburzali się z tego powodu, ale on twierdził, że już w Sandomierzu jako sufragan miał taką praktykę i tej praktyki nie zmieni. Choć obstawę ideologiczną miał potężną, to była ona nieskuteczna, jeśli chodzi o wpływ na rodzaj uprawianego duszpasterstwa, kontakty z młodzieżą, zwłaszcza akademicką. Ta zadzierzgnięta przyjaźń bpa Jopa z późniejszym kardynałem Wojtyłą owocowała w latach późniejszych. Kard. Karol Wojtyła bardzo często odwiedzał bpa Jopa w Opolu, zwłaszcza gdy przez rok poważnie chorował, często „wpadał” i nocował w naszym pokoju gościnnym, i z tej racji ten pokój po dziś dzień nazywany jest pokojem kardynalskim. W ten sposób poznał Opolszczyznę i wiedział , ze Kościół opolski ma swoistą strukturę, że tu kontekstualność kulturowa jest inna, że tutaj elementy kultury polskiej przeplatane są elementami kultury morawsko-czeskiej i niemieckiej. Dlatego wiedział, że nasza religijność jest dość specyficzna i zdawał sobie sprawę z tego, że ludzie tutaj mieszkający są dziećmi trzech kultur. Kardynał Wojtyła rozumiał tę sytuację i na konferencjach Episkopatu ten aspekt często podnosił.
Wiadomo, że Paweł VI często zasięgał rady kardynała Wojtyły. Czy – mówiąc wprost – miało to wpływ na wybór nowego biskupa opolskiego po śmierci bpa Jopa?
- Być może ten element doszedł do głosu, jako że Paweł VI wiedział dokładnie o specyfice Kościoła opolskiego. Kiedy mnie poinformowano, że jestem jednym z kandydatów, wtedy księdzu prymasowi Wyszyńskiemu wyłożyłem argumenty przeciwko mojej nominacji. Mówiłem, że czysty teoretyk nie może stać się duszpasterzem diecezji wtedy liczącej 1 800 000 wiernych. Deklarowałem, że będę Kościołowi służył, ale z Lublina z ramienia katedry, którą prowadziłem. Przecież nigdy nie byłem ani wikarym, ani proboszczem, a duszpasterstwo znałem tylko z zastępstw wakacyjnych. Kard. Wyszyński przedstawił te racje Pawłowi VI i wtedy Ojciec Święty podkreślał właśnie specyfikę naszej diecezji, był o niej poinformowany. Dlatego bardzo nalegał, by biskupem został syn tej ziemi. Wiedzę o naszej diecezji Paweł VI miał najprawdopodobniej dzięki relacjom kard. Wojtyły. Zresztą kard. Wojtyła pośrednio dawał mi to do zrozumienia po przyjęciu sakry biskupiej 17 sierpnia 1977 r. Choć muszę przyznać, że bardzo był niezadowolony, kiedy spotkałem się z nim po raz pierwszy po nominacji w Rzymie i wyjaśniałem swoje wątpliwości. Wtedy stanowczo zareagował, powiedział, że to jest wyraz woli Bożej, trzeba się z tym pogodzić się, i już!
A jakie były pierwsze kontakty osobiste księdza Arcybiskupa z późniejszym Ojcem Świętym?
- Kontakty z nim zaczęły się jeszcze na KUL-u. Przez rok chodziłem na jego wykłady. Zaliczyłem dwa semestry etyki filozoficznej. Wykłady tematycznie bardzo ciekawe: „Próba uzasadnienia katolickiej etyki seksualnej w oparciu o system fenomenologiczny Maxa Schellera”. Ponad dwustu studentów zgłosiło się na te wykłady, które były przygotowywane na bieżąco. On wykładał bardzo ściśle. Nie było żadnych skryptów, podręczników, materiałów pomocniczych. Ale już począwszy od Bożego Narodzenia trzeba było wpisać tematykę wykładów do indeksu, bo to był wykład fakultatywny, jeden z trzech do wyboru. Ubywało nas w sam raz. Kard. Wojtyła spóźniał się na wykłady, bo po drodze załatwiał jeszcze wiele spraw. I pamiętam, jeszcze przed Bożym Narodzeniem, przyszedł, grupka nasza była już dość mała, i powiedział, że jak tak dalej pójdzie to wyginiemy śmiercią naturalną. A do egzaminu zostały już tylko cztery osoby! Ja bardzo szybciutko notowałem, jednak nie dało rady wszystkiego zapisać. Bardzo baliśmy się tego egzaminu. Byłem jedynym księdzem, dlatego poprosili mnie, aby wypożyczyć skrypt od bpa Wojtyły. Poszedłem do niego, powiedział, że nie ma trudności. Podszedł do szafy i wyciągnął gruby rękopis. „Jezus Maria” pomyślałem, nie wiedziałem, że jest tego tak dużo. Zanim wyszedłem, to on jeszcze powiedział: ”Słuchaj, żebyście mi tego nie porozrzucali i pomieszali, bo ja mam bardzo swoisty sposób numeracji stron skryptu”. I rzeczywiście, patrzę i zamiast „1” na pierwszej stronie było napisane „Te”, na drugiej stronie „Deum”, na trzeciej „laudamus”. Całe „Te Deum”. Po „Te Deum” było „Benedictus”. Po „Benedictus” było „Magnificat”, a potem poszczególne Psalmy, wszystko po łacinie. Byłem świadkiem, jak ten skrypt powstawał. Kard. Wojtyła mieszkał u nas w konwikcie w małym pokoiku, obok pokoi księży studentów. Bardzo często długo w kaplicy wieczorem siedział i pisał, pisał, pisał. A ja często wieczorem chodziłem korytarzem i brewiarz odmawiałem. Dziwiło mnie to, że pisze gwałtownie przez jakiś czas, po czym przerywa pisanie, bierze głowę w ręce, skupia się, medytuje, i potem znowu pisze. I tak – raz pomyślałem: muszę wytrwać do końca jego pracy - przez dwie i pół godziny to tak szło. Wtedy zrozumiałem, dlaczego ten skrypt właśnie tam przygotowywał, głównie w tej kaplicy konwiktorskiej. Zrozumiałem też, co to znaczy tzw. teologia klęcząca i modląca się, która była przeciwstawiana bardziej racjonalistycznej teologii dyskutującej albo „siedzącej”. To określenie pochodzi od słynnego szwajcarskiego teologa Hansa Ursa von Balthazara.
Jak wypadł ten egzamin?
- Pod koniec czerwca było strasznie gorąco i bp Wojtyła wyszedł z nami do parku. Usiedliśmy na ławce i usłyszałem: „jako ksiądz musisz być odważniejszy, dlatego proszę powiedz mi, co ci się nie podobało w pierwszym rozdziale moich wykładów?”. No to jest niebezpieczne, pomyślałem, ale skoro nalegał, to mu powiedziałem, że w kilku miejscach występowały niespójności metodologiczne, formalne i merytoryczne. Mówiłem, a on ołówkiem sobie notował. Godzinę mnie męczył. Byłem wykończony! Zdaliśmy. Wpisał same piątki, życzył miłych wakacji i powiedział: dziękuję żeście wytrwali i nie wyginęli całkowicie. W indeksie podpisał się skrótowo KW, wiadomo, że w tym czasie oznaczało to Komitet Wojewódzki, a w pobliżu był właśnie komitet partii. I przyznam, że egzamin, którego najbardziej się bałem w życiu, był najprzyjemniejszy.
Co ciekawe, krytyczne uwagi z egzaminu zostały uwzględnione w dziele „Miłość i odpowiedzialność”, które powstało na podstawie skryptu z wykładów. Mimo, że w tej etycznej materii był tak mocny, to jednak dał sobie coś powiedzieć, bo był człowiekiem dialogu. Później wielokrotnie przekonałem się, gdy już był papieżem, jak on potrafił słuchać.