Nowy numer 17/2024 Archiwum

On wciąż stoi w mundurze i się uśmiecha

Nysa. Zakończył się turnus rehabilitacyjny dla rodziców żołnierzy poległych na misjach, na kolejny przyjadą dzieci i wdowy.

On wciąż stoi w mundurze i się uśmiecha   Dla rodziców żołnierzy pobyt w tym miejscu to terapia - wypoczynek, oczyszczające duszę łzy i rozmowy oraz piękne, kojące serce otoczenie. Karina Grytz-Jurkowska /Foto Gość

Niezabliźniona rana

Najbardziej łączy wspólny los, a dramatyczne wydarzenia wciąż odżywają w pamięci.

- Mąż też był w wojsku, opuścił je w stopniu majora, ale największym autorytetem był dla syna mąż siostry, gen. Bronisław Kwiatkowski, który 42 lata spędził poza krajem. Gdy wrócił, był w Polsce ledwie 4 dni, a potem zginął w katastrofie samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem. Syn zarzekał się, że będzie jeszcze wyższy stopniem niż wujek i świat o nim usłyszy… - mówi Halina Kutczyk z Gliwic.

- U mnie nie było wojskowych w rodzinie - przyznaje Krystyna Ambrozińska. - Syn Daniel skończył technikum przemysłu spożywczego w Łodzi, zdawał na prawo i do ZMECHu we Wrocławiu, dostał się do obu szkół. Wybrał wojsko, był jednym z najlepszych studentów, zrobił ileś dodatkowych kursów i uprawnień. Trafił do Zamościa, potem przeniesiono go do Leśnicy Wielkiej k. Tomaszowa. Tam wytypowano go do wyjazdu do Afganistanu, bo był potrzebny jako logistyk do współpracy z Amerykanami. Zostawił żonę Natalię i dwuletnią córeczkę.

- Mój syn był kawalerem, miał 23 lata. Był pełnoletni, nie mogłam nic zrobić - zaznacza z bólem mama kaprala Piotra Nity z Radomska, który zginął w 2007 roku, uczestnicząc po raz pierwszy w misji wojskowej w Iraku. - Nam jest coraz ciężej, tym bardziej, że nie miał dzieci, więc nie rosną wnuki. I tylko ranią słowa, że to najemnicy, że chcieli pieniędzy. A on pojechał, bo chciał, bo widział w tym cel.

- Gdy syn szedł do wojska, było bezrobocie, kryzys. Mówiono: zostaniesz, będziesz miał zawód i to wydawało się dobrym wyborem. Ale tam idzie się, żeby służyć. Jak jest rozkaz, to się jedzie albo się wypisuje z wojska… - tłumaczy jeden z ojców poległych.

On wciąż stoi w mundurze i się uśmiecha   Uczestnicy spędzili wiele godzin ze sobą, dzieląc się swoim bólem, wspominając synów. Karina Grytz-Jurkowska /Foto Gość

- Mój syn Radek po zdaniu matury postanowił odbyć zasadniczą służbę wojskową, która trwała wtedy 9 miesięcy i była obowiązkowa. Spodobało mu się i postanowił zostać w wojsku. Nawet dziwiłam się, jak wojsko wyrobiło w nim dyscyplinę. Wcześniej był bałaganiarzem, a stał się taki uporządkowany, układał ubrania w kostkę, buty czyścił… Jak podpisał kontrakt na 6 lat, zaczęto go wysyłać na szkolenia - na rosomaki, na sanitariusza, na kierowcę samochodów ciężarowych i pojazdów specjalnych. Gdy otrzymał rozkaz wyjazdu do Afganistanu, mógł się wycofać, ale nie było na jego miejsce kogoś innego, wyszkolonego. Zdecydował się. Uspokajał: „Mamo, ja będę tam tylko jeździł samochodami, nic mi się nie stanie”. Wreszcie przyznał „Ja muszę” i pojechał. Do dziś nie mogę uwierzyć, że zginął, choć chodzę na cmentarz. Gdy po pięciu latach uruchomiliśmy jego komputer, znaleźliśmy filmik z patrolu, jak śmieje się, zamyka chłopaków w rosomaku i ostrzega „Trzymajcie się, bo teraz będą wyboje”… - wspomina Marzanna Szyszkiewicz.

- Moi synowie wychowali się w domu z tradycjami wojskowymi. Mąż Jerzy był żołnierzem, radiotelegrafistą, wykładowcą w szkole oficerskiej, więc mieszkaliśmy w koszarach, synowie tam się wychowali. Jak mąż wracał z poligonu, dzieci stały i witały przyjeżdżających chłopaków. Starszy syn Mariusz jest po architekturze, młodszy Robert skończył technikum i został wojskowym. To było całe jego życie, pasja. Służył w desancie. Nigdy nie przyznawał się, w jak ciężkich warunkach pracował, nie skarżył się. Ożenił się rok przed śmiercią. Zginął w Afganistanie, gdy pod samochodem, którym jechał, eksplodował ładunek wybuchowy - opowiada Urszula Marczewska z Wrocławia, dziś już babcia trójki wnuków, od obu synów. - Po utracie syna pogrążyłam się w smutku, skupiłam się tylko na nim. Nic innego do mnie nie docierało. Wstrząsnęły mną dopiero słowa: „Mamo, masz jeszcze drugiego syna, wnuki” - dodaje. To dało jej siły, by się otrząsnąć, zacząć na nowo żyć. I to się stara przekazać innym.

O tym, jak wyglądała służba podczas wyjazdów na misje wojskowe opowiadał dla "Gościa Niedzielnego" kilka lat temu ks. ppłk Jerzy S. Niedzielski, kapelan wojskowy, posługujący żołnierzom w Iraku, Afganistanie i innych krajach: https://opole.gosc.pl/doc/2276896.Gdzie-Bog-kule-nosi

 

« 1 2 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy